środa, 19 marca 2014

Rozdział LXX - Louise

Miałam nadzieję, że wszystko było dopięte na ostatni guzik. Nie mogliśmy pozwolić sobie na żadne opóźnienia ani niedopracowania. Sprawdziłam na mapie jeszcze raz, czy wszystkie pozycje są dobrze ustawione. Nie mogły być zbyt widoczne, ani zbyt schowane. Wydawało mi się, że jest idealnie  i wszyscy to powtarzali, ale bałam się, że coś pójdzie nie tak. A nie mogło.
-Jesteś gotowa?-Carlisle stanął za mną. Kiwnęłam głową i odwróciłam się do niego.
-Powiedz mi jedno, Carlisle. Aaron w pewnym momencie zakochał się we Florence. A ona w nim. Mam nadzieję, że u nas tego nie ma.-posłałam mu znaczące spojrzenie, a on się roześmiał.
-Do diabła, nie! Louise Tempest, przede wszystkim potrzebuję cię jako partnerki do wygrania wojny. Czasem jako kochanki. Ale nie jako miłości.
-To dobrze.-powiedziałam, odczuwając w pewnym sensie ulgę.-Widzimy się na miejscu.
Nie czekając na jego rekcję przeniosłam się pod dom Aarona Westa w Paryżu. A potem we Włoszech. Po kolei do każdego, który zlokalizowaliśmy. A kiedy pracownicy zaczęli z nich wybiegać, uciekając przez trującym powietrzem, ogniem lub z innych przyczyn, ludzie Carlisle'a łapali ich i zabierali do naszych baz. Plan przebiegał na razie po mojej myśli.
W końcu nadszedł czas na Liverpool. Stanęłam na ulicy przed właściwym miejscem i teleportowałam się do środka. Wprost do sali, w której akurat odbywało się zebranie, zwołane przez Aarona. Mogłam się założyć, że było związane z atakami na ich pozostałe lokalizacje.
-Aaronie West. Miło cię znowu widzieć.-uśmiechnęłam się do niego. Wszyscy zamilkli. Kątem oka zauważyłam Gabriela stojącego blisko wejścia. Nie zwróciłam na niego większej uwagi.
-Co ty tu robisz?-Aaron był wściekły bardziej niż przerażony tym, że wtargnęłam do ich sekretnego miejsca zamieszkania.
-Przyszłam wywołać trochę zamieszania, oczywiście. I zakończyć jedną z najkrótszych wojen w historii czarowników. Poddaj się. Już i tak przegrałeś.-zbliżyłam się do niego, cały czas gotowa do teleportacji.
-Nie poddam się, bo zniszczyliście moje domy.-prychnął.-Nie poddam się, bo zdrajczyni własnej krwi mi tak sugeruje.
-Jesteś hipokrytą Aaronie. Przypominam ci, że nie jesteś lepszym zdrajcą krwi ode mnie.-pokręciłam głową z uśmiechem i zniknęłam.
Pojawiłam się znów na ulicy. Rzuciłam na ten dom zaklęcie, które odseparowało go od reszty miasta. I przywołałam moce, których się nauczyłam. A po chwili dom stanął w płomieniach.

-Twoja siostra się poddała.-Carlisle wszedł do mojej sypialni tak cicho, że ledwo go słyszałam.-Żyje.
Kamień spadł mi z serca. Przez te kilkadziesiąt godzin nie byłam w stanie normalnie funkcjonować, myśląc, że zabiłam własną siostrę. Ale Florence żyła i była bezpieczna... Jak na razie.
-Pójdę się z nią zobaczyć.-oznajmiłam. Carlisle skrzywił się.
-To nie jest najlepszy pomysł. Po pierwsze, nie spałaś kilka dni i ledwo trzymasz się na nogach, a pojutrze jest ceremonia. Po drugie, twoja siostra i były chłopak raczej nie pałają teraz do ciebie miłością. Mogliby próbować zrobić coś, żeby cię zranić.
-Nie obcho...-zaczęłam, ale przerwał mi Cedric, który pojawił się w drzwiach.
-Ja z nią pójdę.
Carlisle nadal nie wyglądał na przekonanego, ale skinął tylko głową i spojrzał na nas, jakby mówił: "Róbcie co chcecie".
Ced uśmiechnął się do mnie i oboje zeszliśmy na dół. Piwnice w całym budynku i w pewnie w kilku pobliskich również, zostały przeznaczone na więzienie. Carlisle lubił trzymać swoich wrogów blisko... ale nie tak blisko jak ja.
-Florence, Florence. Dać się tak wrobić... Twoja głupota osiągnęła dzisiejszego dnia apogeum.-powiedziałam z wyższością, stając przed celą, w której zamknięto Aarona, Florence i Gabriela. Flo spojrzała na mnie z nienawiścią, zbliżając się do krat.
-I tak nie jest tak wielka jak twoja. Ja nie sypiam z wrogiem, który chce po trupach dążyć do celu, jakim jest władza.
-Jesteś pewna?-zerkam na Aarona, tak, żeby ona to zauważyła. Zacisnęła zęby.
-Jak możesz być taka okropna? Jesteś dokładnie taka, jak Carlisle. Niszczysz ludzi, byle dostać to, czego chcesz.-Florence nie jest w stanie odpuścić.
-Ależ droga siostro, zdajesz się zapominać o jednej rzeczy...-podeszłam do krat i powiedziałam to tak cicho, że tylko ona mogła mnie usłyszeć.-Ja jestem gorsza niż Carlisle, bo poświęcam rodzinę.
-On poświęca syna dla swoich celów.-zauważyła, zerkając na Aarona. Prychnęłam.
-Bękarta. Kogo taki może obchodzić?-rzuciłam mu pełne pogardy spojrzenie.
-Patrzcie państwo, kto do nas zawitał.-Gabriel, do tej pory siedzący w kącie celi, spojrzał z nienawiścią na nowo przybyłą osobę. Odsunęłam się od krat i obdarowałam uśmiechem Evana.
-Czyli mamy już rodzeństwa w komplecie.-zaśmiałam się. Cedric nie zaszczycił Aarona nawet spojrzeniem, Evan zerknął na swojego brata wręcz przepraszająco, a ja na Florence z wyraźną wyższością.
-Oddzielone żelazną kratą.-mruknął Aaron. Zaśmiałam się.
-Wojny między rodzeństwem to częsta sprawa. I zawsze są wygrani i przegrani.-Evan uśmiechnął się szeroko, wypowiadając moje myśli na głos.
-Przygotujcie się do ceremonii. Poddajcie się z godnością.-powiedziałam i skierowałam się w stronę wyjścia, ramię w ramię z Evanem. Będąc już przy drzwiach usłyszeliśmy głos Ceda.
-Co próbowałeś osiągnąć Aaron? Chciałeś, żeby kochany tatuś cię zauważył? Udało ci się. Szkoda, że nie tak jak trzeba.-prychnął. Aaron posłał mu pełne nienawiści spojrzenie.
-Nie chciałem, żeby zdominował mnie tak, jak ciebie. Wolałem coś osiągnąć na własną rękę, zamiast czekać, aż tatuś wszystko mi załatwi.-odparł West. Odwróciłam się, żeby na nich popatrzeć.
-A teraz siedzisz w celi. Ale z drugiej strony, jesteś bękartem. I tak byś tu skończył.-Ced odwrócił się na pięcie i ruszył w naszą stronę, zostawiając Aarona z wściekłym wyrazem twarzy.

Ceremonia przejęcia władzy przez Hawthornów była perfekcyjnie dopracowana i zorganizowana z wielkim rozmachem. Carlisle był dumny i chciał pokazać wszystkim, że nie mają innego wyjścia. Musieli uznać go za władcę.
Cała dawna Rada oraz przedstawiciele najważniejszych rodów czarodziejskich przybyli na uroczystość. Na sali było mnóstwo strażników, w tym kilku mających pilnować Aarona, Gabriela, Florence i reszty. I to do nich podeszłam. Nikt nie zwracał na mnie uwagi w zamieszaniu, z jakim wiązała się organizacja całej uroczystości. Strażnicy, mający pilnować przegranych siedzieli przy swoim stole i grali w karty. Oparłam ręce na stole, przerywając im rozrywkę.
-Dzień dobry, panowie.-uśmiechnęłam się do nich. Było ich pięciu.-Mogłabym dołączyć do gry?
-Panno Tempest, naturalnie.-jeden z nich przysunął mi krzesło.-Nigdy bym nie pomyślał, że znajdzie pani czas, aby z nami zagrać, zwłaszcza przy tym całym zamieszaniu.
-Mam pewne priorytety. Na przykład, muszę się pilnie dowiedzieć, czy Carlisle rozkazał wam zabić więźniów, gdyby coś poszło nie tak podczas uroczystości.-spojrzeli po sobie.
-Hmmm... obawiam się, że rozkazy pana Hawthorna są sprawą poufną. Może pani zapytać jego, nam nie wolno udzielić tych informacji.-odpowiedział rzeczowo jeden z nich. Pokiwałam głową.
-Świetnie. A więc załóżmy, że wydał wam taki rozkaz... Zostaje on cofnięty, przeze mnie. I nie możecie o tym nikomu powiedzieć. A więźniowie, niezależnie od wszystkiego, mają pozostać żywi.-zaznaczyłam.
-Jeśli zignorujemy... hipotetycznie, rozkaz pana Hawthorna, zostaniemy zabici.
-Jeśli zignorujecie mój rozkaz, będziecie błagać o śmierć. Życzę miłej gry, panowie.

-Panie i panowie.-Carisle rozpoczął swoją przemowę, stając na podwyższeniu. Rozejrzałam się uważnie po sali. Florence siedziała na wyznaczonym miejscu z zaciśniętymi ustami, między Gabrielem a Aaronem. Pilnowali ich ci strażnicy, których wcześniej zastraszyłam. Robert Dekker siedział przy stole po drugiej stronie sali, na szczęście bez rodziny. Skinął głową w moją stronę, kiedy zobaczył, że na niego patrzę. Uśmiechnęłam się delikatnie, świadoma bardziej niż przed sekundą, sztyletu przypiętego do mojego uda.
-Witam was, w tym szczególnym dla nas wszystkich dniu! Dniu, nadejścia nowej ery dla czarowników!-po tych zdaniach się wyłączyłam. Nie słuchałam, tylko obserwowałam. Zachowania strażników, Cedrica, Lynette, Tessy i Evana. W dalszej kolejności Florence, Gabriela i Aarona. I prawda jest taka, że bałam się jedynie reakcji Cedrica. Ale strażnicy przekupieni przez Roberta powinni dać sobie z nim radę.
Kiedy Carlisle skończył, wstałam i dołączyłam do niego z uśmiechem na ustach.
-Pozwolisz, że powiem kilka słów?-serce biło mi jak oszalałe. A więc to ta chwila. Koniec wojny, wygrana.
-Naturalnie. Jesteś osobą, które zawdzięczamy dzisiejsze zwycięstwo, Louise Tempest.-odsunął się ode mnie. Wzięłam głęboki oddech.
-Ten dzień musiał nastąpić.-zaczęłam. Wszyscy spoglądali na mnie.-Nie było innej opcji. Gdyby nie wyglądałby tak jak dzisiejszy, to ja siedziałabym na tamtym miejscu.-wskazałam na moją siostrę. Spojrzałam na nią i jej towarzyszy.-Walczyliście dzielnie, ale nie wystarczająco dzielnie. Przegraliście i poddaliście się. Aaronie West, musisz to w końcu przyznać.-spojrzałam na niego wyczekująco. A on wstał, obdarzył wszystkich pełnym pogardy spojrzeniem.
-Przyznaję. Przegrałem z Carlislem Hawthronem. Poddaję się.-słowa z trudem wychodziły z jego ust. Uśmiechnęłam się. Dobrze. Szło coraz lepiej.
-Dziękuję. Chyba każdy z nas w tym momencie zdaje sobie sprawę, że zwycięzca jest tylko jeden. Carlisle...-spojrzałam na niego z szerokim uśmiechem i podeszłam do niego. Objęłam go ramieniem, drugą rękę zaciskając dyskretnie na rękojeści sztyletu.-To nie jesteś ty.
Wyszarpnęłam sztylet i zanim ktokolwiek zdążył zareagować wbiłam go w klatkę piersiową Carlisle'a. Mężczyzna spojrzał na mnie zszokowany, osuwając się na kolana.
-Ty...-wycharczał.-Obiecałaś zostać ze mną do końca.
Nie zwracałam teraz uwagi na reakcje ludzi, nawet Cedrica, tylko pochyliłam się nad Carlislem i uśmiechnęłam się.
-Zostałam. To jest twój koniec, Carlisle.-mężczyzna chciał mi odpowiedzieć, ale krew wypłynęła z jego ust zamiast słów. A potem on upadł na ziemię. Carlisle Hawthorne był martwy, a ja byłam wolna. Robert Dekker wszedł za podwyższenie i zaczął przemawiać, uspokajać wszystkich. Potem będzie pewnie mówił o planach, które razem układaliśmy, o nowej radzie. A ja po prostu wyszłam. I szłam przed siebie, nie zwracając uwagi na otoczenie. Było już późno, więc w tej części Liverpoolu było cicho i spokojnie.
-Zawsze jesteś taka nieszczęśliwa, Louise Tempest.-znajoma postać podeszła do mnie. Skrzywiłam się i opanowałam drżenie rąk.
-Czego ode mnie chcesz? Nie powinieneś być martwy gdzieś indziej?-spytałam poirytowana. Po dzisiejszych wydarzeniach, nie chciałam jeszcze martwić się nim.
-Ostatnio jestem bardzo żywy, kochanie.-zaśmiał się.-I mówię poważnie. Ja żyję, Lou. I poczekaj na moją zemstę, bo ona jeszcze nadejdzie.
-Zabiłeś mnie, Kieran. Nie wystarczy ci to?-spytałam, nadal nie wierząc w jego śmiertelność.
-Znalazłem lepszy sposób. Po prostu zabiję twoją siostrę. Lepiej jej pilnuj.-podszedł do mnie i złożył na moim czole pocałunek. Mogłam wtedy zauważyć zadrapanie na jego ręce, z którego wypływała krew. Delikatnie i ledwo widocznie. Ale jednak. A martwi nie krwawią.
Na chwilę zapomniałam jak się oddycha. Nie zdążyłam rozwiązać sprawy z jednym wrogiem, a już mam następnego.
Czy tak trudno było dostać trochę spokoju na tym świecie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz